Dolina Śnieżna 23 kwietnia 2013 r.
 
Dolinę przeszliśmy w ramach projektu powtórzenia dróg Wiesława Stanisławskiego w 80 rocznicę jego śmierci. Droga wyprowadza na Wyżnią Lodową Przełęcz oddzielającą Lodowy Zwornik od Śnieżnego Szczytu. Wspinaczka tą drogą to wielka górska przygoda - nam zajęła ponad 9 godzin samego wspinania!!!

Doliną Śnieżną w 80 tą rocznicę śmierci Wiesława Stanisławskiego

Piotr Krzan

Idziemy zboczem spod Lodowego Zwornika, obniżając się powoli na stronę Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Śnieg jest ciężki i zapadam się powyżej kolan. Kopię przed sobą zwiniętą linę, która zsuwa się po stoku. Przynajmniej nie muszę jej już nieść ani wlec za sobą jak przez ostatnie niemal 10 godzin, zanim wydostaliśmy się na grań. Paweł robi to samo, za wszelką cenę unika niesienia liny dopóki się tylko da. Tylko jego technika jest nieco inna niż moja, rzuca ją co jakiś czas w rynnę po dupozjeździe jaki wykonali Asia z Grześkiem. Są już znacznie niżej od nas i czekają przy wielkim głazie na dnie doliny. Wleczemy się strasznie powoli, nie musimy się przecież już wcale śpieszyć! Zrobiliśmy swoje, więc teraz już tylko pozostało dowlec się do cywilizacji, w jakimkolwiek stylu, jakikolwiek sposób.
Mimo, że to już druga połowa kwietna, to w Tatrach panuje ciągle zima. Śniegu jest sporo i nie wygląda na to, żebyśmy mieli choć fragment zejścia pokonać po skale. Ale co tam, byle dowlec się do głazu gdzie czekają Asia z Grześkiem, tam się rozszpeimy i posiedzimy chwilę! Mokry, przepadający śnieg też nie będzie już tak uciążliwy, mamy przecież rakiety śnieżne w plecakach. Warto było je nieść przez całą wspinaczkę na przełęcz, teraz zwróci się ten niewielki wysiłek.
W tej chwili jestem całkowicie z siebie zadowolony, jeszcze nie z powodu przejścia, jakie zrobiliśmy, ale właśnie ze względu na rakiety w plecaku. Jestem jakoś dziwnie zachwycony, że zaproponowałem by spróbować właśnie w ten sposób i że udało mi się przekonać resztę, że to idealne rozwiązanie, choć sam do końca nie byłem tego pewien. Ale teraz, wszelkie wątpliwości znikły, rakiety mamy ze sobą, schodzimy jak nam pasuje i nie musimy wracać po narty ani dziś, ani w najbliższych dniach! A schodzimy na południową stronę Tatr, do Smokowców, choć mieliśmy wracać przez Śnieżny Bandzioch do Czarnej Jaworowej. Absolutna wolność wyboru, tylko jak u licha dostać się nocą ze Smokowców do Javoriny gdzie stoi samochód?
Przy głazie zjadamy, co nam jeszcze zostało, składamy byle jak sprzęt do plecaków i wpinamy rakiety śnieżne. Jeszcze tylko dwa głupawe zdjęcia z samowyzwalacza, tak na pamiątkę i możemy ruszać w dół. Tylko ciągle ta myśl, że coraz bardziej oddalamy się od naszego transportu, który został po przeciwnej stronie Tatr.

- Pamiętasz Asiu, jak przyjechałaś po nas do Smokowca późno w nocy, jak zeszliśmy z Jaworowego? Może dałoby się coś w tym stylu zorganizować dzisiaj? – pytam nieśmiało wiedząc, że moja żona nie da rady wyrwać się w nocy od dzieci, szczególnie że nasz syn ma zaledwie cztery miesiące i niemal co chwilę potrzebuje mamy.

- Dobra, zadzwonię do brata, w końcu jestem od niego starsza. Siostrze się nie odmawia! – odrzekła od niechcenia i wyjęła telefon z plecaka.

Schodzimy dość żwawym tempem, mijamy schronisko Teryego i po dwóch długich i mało kontrolowanych zjazdach lądujemy na dnie Doliny Zimnej Wody. Stąd już niedaleko na Siodełko i do Smokowców. Tu odbierze nas Tomek, który rzeczywiście nie miał serca odmówić siostrze. A gdy zobaczył czwórkę, bosych, wyglądających jak sto nieszczęść ludzi, okupujących ławkę i chodnik koło niej, z pewnością zrozumiał, że nie mógł postąpić inaczej i wykpić się z tego nocnego, nieplanowanego kursu.

Tak zakończyła się nasza przygoda z zimowym przejściem Doliny Śnieżnej, ale także całym projektem powtórzenia ciągiem najważniejszych dróg Stanisławskiego. Śnieżna Dolina miała być zamknięciem tego pomysłu i mam wrażenie, że to najwłaściwsza droga na taką okazję, wielka, piękna, dzika i rzadko powtarzana.

Od samego początku, gdy tylko Paweł przyniósł do klubu pomysł przejścia dróg Stanisławskiego i jego zimowych pierwszych przejść, wiedzieliśmy że droga przez Dolinę Śnieżną na Wyżnią Lodową Przełęcz będzie jedną z najpoważniejszych i wymagających największego zaangażowania dróg. Do tego potrzebne będą dobre warunki, a z tymi, jak wiadomo, w Tatrach bywa różnie.
Po przejściu początkiem marca 2012 roku północno zachodniej ściany Zadniego Gerlacha, byliśmy pełni optymizmu, że uda się tej zimy przejść i Śnieżną Dolinę. Niestety tak się nie stało. Bo warunki nie sprzyjały jak mieliśmy czas, bo brakowało czasu jak były właściwe i w końcu trzeba było odłożyć to na kolejny sezon zimowy. A ten okazał się wyjątkowo kiepski, szczególnie pod względem warunków śnieżnych, co w przypadku naszej drogi odgrywa najistotniejszą rolę.
Gdy w końcu śniegi się ustabilizowały zaczęło wiać jak diabli! Ale dlaczego by nie udać się do Czarnej Jaworowej na nartach, ot tak, na rekonesans? I Asia z Pawłem postanowili taką turę odbyć. Już po wyjściu z lasu przekonali się, że wyżej wcale aż tak bardzo nie wieje. W sumie można by było spróbować przejść drogę, bo wygląda naprawdę dobrze. Tylko jak, gdy nie ma się ze sobą nawet liny czy raków? W końcu na dole wiało jak diabli, prognozy też tak zapowiadały. A wyjście miało tylko potwierdzić, że to nie jest dobry dzień na Śnieżną Dolinę. Cóż, pozostało podziobać kijkiem w lodospad i wracać!
Jedno jednak było postanowione, przy pierwszej okazji trzeba ruszać na Lodowy Szczyt, bo może to być ostatnia okazja w tym roku! Niestety temperatury w dzień przekraczały już granicę mrozu i sięgały nawet kilku stopni na plusie. Z drugiej jednak strony, pogoda miała być lepsza i wyżej powinno być zimno. Jeżeli ruszymy bardzo wcześnie to, złapiemy poranny mróz w niższych partiach drogi a dalej przecież powinno być lepiej.

Po powrocie z Jaworowej na nartach zadzwonił do mnie Paweł:

- Wiesz, byliśmy z Aśką przy samym lodospadzie z Wielkiej Strągi, wygląda naprawdę nieźle, musimy się szybko decydować, co ty na to?- zaproponował.

- Skoro tak, to trzeba przypilnować prognozy i jak tylko będzie ok. to idziemy!

- Tylko dojście może być problemem, trzeba raczej iść na nartach i zostawić je potem w Czarnej Jaworowej, bez nart może być kiepsko. – dodał, że śniegu na dojściu jest bardzo dużo i raczej będzie miękki.

- A jak nie będzie nam pasowało schodzić na północną stronę, to co z nartami? – zapytałem.

- Najwyżej wrócimy po nie następnego lub za dwa dni, albo może uda się namówić kogoś na wycieczkę skiturową do Czarnej Jaworowej! Jakoś to rozwiążemy, nie ma mowy o niesieniu nart na górę!

- No to może zamiast nart weźmiemy rakiety śnieżne? – zaproponowałem. Nieraz ułatwiały mi życie w pracy i są naprawdę dobrym sposobem na poruszanie się w ciężkich śniegach.

- Jak się sprawdzą na dojściu i da się je zabrać do plecaka to możemy spróbować. Zrobimy jak uważasz, bo ja nie mam z nimi doświadczenia!

- Uwierz mi stary, to jest najlepsza opcja na te warunki! – zapewniłem z całą stanowczością, choć nie miałem za grosz przekonania, że to rzeczywiście „najlepsza opcja”.

Mimo wszystko plan był zarysowany dokładnie - idziemy bardzo wcześnie, niesiemy rakiety zamiast nart, co rozwiązuje problem butów do wspinania jako dodatkowego ekwipunku oraz zmniejszy ciężar do noszenia na dojściu. Rakiety uda nam się spakować do plecaków po wyjęciu sprzętu wspinaczkowego. Potem mamy wolność wyboru, na którą stronę grani lepiej schodzić. Same pozytywy i plan wygląda całkiem dobrze. Pozostawało jednak pytanie, czy rakiety sprawdzą się należycie w rozmiękłym śniegu w dolinie? Czy może moi współtowarzysze przeklną je a wraz z nimi pomysłodawcę ich użycia, zanim jeszcze dotrzemy do Czarnej Jaworowej. Jeżeli w ogóle uda się tam dotrzeć na tym sprzęcie?
W końcu nadarza się okazja i postanawiamy ruszyć na Dolinę Śnieżną w czteroosobowym zespole: Asia, Paweł, Grzesiek i ja. Startujemy z Zakopanego po północy, żeby zacząć wspinaczkę jak tylko zrobi się jasno. Miało być lekko na minusie a tu jakoś dziwnie nie czuć tego przymrozku! Pewnie zbyt ciepło się ubrałem.

- Wyżej na pewno jest na minusie i śniegi będą twarde – upewniam się w duchu i nic nie mówię po drodze do Javoriny. W zasadzie nikt nie jest specjalnie rozmowny, tylko Grzesiek chciał rozpocząć pogawędkę:

- Wiecie, tak sobie policzyłem, że gdyby coś poszło nie tak, to wspólnie osierocilibyśmy dziesięcioro dzieci!  –  rzucił z lekkim uśmiechem, zaraz jak tylko ruszyliśmy z Zakopanego.

Nie znalazł jednak towarzysza do rozwinięcia tego tematu i tak, przy akompaniamencie słowackiej stacji radiowej, dotarliśmy do parkingu w Javorinie. I tu tablica świetlna przy drodze upewniła mnie, że to nie moje kalesony znacząco zaburzają odczuwanie mrozu. Po prostu jest na plusie. Nie wróżyło to najlepiej realizacji naszego planu. Zjedliśmy coś na szybko, podzieliliśmy sprzęt i ruszyliśmy w stronę Doliny Jaworowej:

- Zobaczymy, może wyżej nie będzie aż tak ciepło?

- Tak, trzeba spróbować, nie ma co od razu rezygnować!

Gdy dotarliśmy do śniegu w Jaworowej zdjąłem już i kurtkę i jeden softshell, z resztą nie tylko ja! Wcale nie zanosiło się, by w dolinie było rzeczywiście zimniej. Śnieg na udeptanej ścieżce utrzymywał nas na powierzchni. Podobnie było na otwartej przestrzeni i polankach, natomiast w gęstym lesie zapadaliśmy się co chwilę, mimo rakiet śnieżnych na nogach. Zmniejszało to znacznie tempo i wywoływało coraz większe zniechęcenie. Ale przynajmniej wciąż podążamy przedeptanym szlakiem i tym śladem da się jakoś posuwać naprzód. Kolejne przeszkody miały dopiero nadejść. Pierwszą z nich było pokonanie Jaworowego Potoku. Niestety od momentu wycieczki skiturowej Asi i Pawła minęło kilka dni i potok wyraźnie „puścił”. Nie było miejsca by go bezpiecznie przekroczyć a woda szła naprawdę duża!

- Spróbuję tam, widzicie ten mały most śnieżny, może wytrzyma! - krzyknął Paweł i ruszył w kierunku wąskiej niteczki śniegu przecinającej potok.

Niestety most nie wytrzymał i na efekty próby nie czekaliśmy długo:

- Pieprzyć to! Mało nie wpadłem! Do tego zamoczyłem jedną nogę po kolano!

Lepiej już chyba być nie może! - pomyślałem - Ciągle jesteśmy nie po tej stronie potoku co powinniśmy, w dodatku jeden z nas ma mokro w bucie, śnieg w lesie jest tak miękki, że nie wróży najlepiej ani tempu ani wygodzie dalszej drogi. Do tego straciliśmy już tak wiele czasu, że zaczyna świtać!

Ogarniają mnie poważne wątpliwości, czy w ogóle uda się dotrzeć pod próg Śnieżnej Doliny. Już tam dawno powinniśmy być, a nie kąpać się w potoku w Dolinie Jaworowej! W końcu jednak udało się przekroczyć przeszkodę i w bardzo miękkim śniegu, zapadając się co chwilę i zdejmując kolejne warstwy odzieży, w niezwykle ślamazarnym tempie kierowaliśmy się w stronę Doliny Czarnej Jaworowej. W zasadzie byłem już przekonany, że spóźniliśmy się z naszą próbą, że jedyna okazja w tym roku trafiła się Asi i Pawłowi, ale jej nie wykorzystali, bo miało potwornie wiać!
Byłem zniechęcony i nawet nie potrafiłem zachować pozorów wesołości. Sam nie wiem dlaczego, przecież zawsze uważałem że najważniejsze, by było po prostu fajnie. Niezależnie od celu wyjścia. Przecież nic takiego się nie stało, jestem w pięknym zakątku Tatr, w ładny wiosenny dzień z przyjaciółmi. Cóż może być złego w takim dniu? A jednak odczuwałem na przemian złość, że nie damy rady zrealizować naszego planu, oraz zniechęcenie do jakiejkolwiek próby jego realizacji w tych okolicznościach.
Mam wrażenie, że nie tylko ja walczyłem ze sprzecznymi emocjami. Gdy zrobiło się już całkiem jasno, dało się wyczuć brak jakiejkolwiek mobilizacji, jakoś mimowolnie przestaliśmy się śpieszyć. Jakby czując, że nie ma do czego, że i tak to się dzisiaj nie może udać!
Ale skoro jesteśmy już tak blisko, to podejdźmy chociaż ponad las na morenę, skąd popatrzymy na Dolinę Śnieżną, jej progi i kolejne piętra aż po Wyżnią Lodową Przełęcz. I tu zaskoczenie! Pierwsze kroki na otwartej przestrzeni i okazuje się, że śnieg jest zmarznięty i twardy! Tak twardy, że utrzymuje nas nawet bez rakiet śnieżnych. Wraca mobilizacja, chęć podjęcia wyzwania, przeżycia przygody! Stajemy na chwilę na morenie, jemy szybko i przyglądamy się naszej drodze. Chwilowy entuzjazm zostaje jednak przygaszony stanem lodospadów na dwóch pierwszych progach. Z Wielkiej Strągi opada całkiem sporej objętości lodospad, choć jego prawą częścią leje się pokaźna siklawa! Lodospad ze Srebrnej Strągi jest dziurawy i z tej perspektywy wygląda raczej niezbyt zachęcająco. Decyzja już jednak zapadła, próbujemy! Nie jest w końcu jeszcze tak późno!
Pół lodospad pół wodospad na pierwszym progu pokonujemy jego lewą stroną, unikając prawie całkowicie zamoczenia i stajemy w Wielkiej Strądze. Nazwa jak najbardziej adekwatna, ogromna przestrzeń lekko nachylonego pola śnieżnego, zasłana grudami zmarzniętego śniegu z lawin przetaczających się przez to miejsce. Gdzieś tam bardzo daleko widać mały ząbek Śnieżnego Szczytu, w kierunku którego przecież zmierzamy. To właśnie ten „mały ząbek” uświadamia mi jak wielka odległość dzieli nas od grani. Przecież Śnieżny Szczyt to pokaźny wierzchołek w grani Tatr, a stąd nadal wygląda jak „mały ząbek”!
Prawie godzinę zajmuje nam przejście pod próg oddzielający Wielką od Srebrnej Strągi. Decydujemy się obejść lodospad, z lewej strony progiem skalnym i częściowo wytopionymi już ze śniegu upłazami. I tu, mimo że teren jest łatwy to czuć wielkość drogi, ekspozycję i niezwykłość miejsca. Grań Śnieżnych turni z jednej strony zamykająca Dolinę Śnieżną robi niesamowite i majestatyczne wrażenie. Ich ściany już są pozbawione śniegu i prezentują się w całej swej skalnej okazałości. Z drugiej strony Kapałkowe Turnie ze ścianami jeszcze zimowymi, groźnymi i posępnymi.
Stąd też otwiera się widok na Srebrną i Złotą Strągę, dalszą część naszej drogi a i ząb Śnieżnego Szczytu nabrał nieco pokaźniejszych rozmiarów. Do Srebrnej Strągi prowadzi bardzo eksponowany i nieprzyjemny trawers w miękkim śniegu. Ale w końcu, na progu Złotej Strągi, poczuliśmy pod nogami twardy śnieg, ten na który tak bardzo liczyliśmy. Wspinaczka nabrała nowego tempa i zmieniła się w czystą przyjemność pokonywania dużej drogi zimą. Po twardych śniegach dotarliśmy do rynny wprowadzającej do małego śnieżnego kociołka pod granią, widocznego gołym okiem nawet z rejonu zakopianki pod Nowym Targiem. Miejsce to nazwane jest Złotym Cmentarzykiem i jest najwyższym piętrem Doliny Śnieżnej. Jeszcze tylko trzeba przejść lodową rynnę, śnieżny kociołek i wydostać się na grań. To okazało się niezbyt przyjemne ze względu na miękki śnieg tworzący całkiem pokaźnych rozmiarów nawis na grani.
I tak po ponad dziewięciu godzinach od wejścia w pierwszy lodospad na progu Wielkiej Strągi siedzieliśmy na grani między Lodowym Zwornikiem a Wyżnią Lodową Przełęczą, spoglądając na uskok Śnieżnego Szczytu.
W sumie to już mnie nie interesowało czy udałoby się nam sprawnie obejść tą przeszkodę na drodze do Śnieżnego Bandziocha, by potem łatwo zejść do Czarnej Jaworowej. Decyzja już była podjęta - schodzimy na południową stronę Tatr! Zbyt mocno kusi bliskość drogi z Lodowego Szczytu. Jeden zjazd i możemy chować cały sprzęt do plecaków!

W ten właśnie sposób zamknęliśmy realizowany od poprzedniej zimy projekt powtórzenia dróg Wiesława Stanisławskiego. Ostatni zjazd w padającym, mokrym śniegu zamyka wielką górska przygodę!
W sumie w trakcie realizacji projektu dla uczczenia 80 rocznicy śmierci tego wielkiego wspinacza, członkowie TKG Vertical powtórzyli 16 dróg jego autorstwa. Zaczęliśmy na Zachodniej ścianie Kościelca, potem przyszła pora na zimowe powtórzenia dróg na Świnicy, Zadnim Kościelcu, Kozich Czubach i Zadnim Gerlachu. Latem przeszliśmy drogi na wschodniej ścianie Mnicha, Wołowej Turni, Żabim Szczycie Niżnim, Galerii Gankowej, Żółtym Szczycie, Kaczym Murze, Jaworowym Szczycie Wielkim, Łomnicy, Żabim Koniu oraz na północnej ścianie Małego Kieżmarskiego. Droga przez Dolinę Śnieżną była pięknym zakończeniem tego projektu. Przeszliśmy ją 23 kwietnia 2013 roku w nieco ponad 9 godzin.